![]() |
| ołtarz instant |
Pani przy sklepie strzepuje papierosa na chodnik, cofa nogę. Popiół dostał się do sandała, musi palcem pogrzebać. Zgina się i jak czymś rażona zaraz się prostuje. Fałdki wyszły, zauważyła w szybie. Z trudem zaciąga się teraz papierosem. Ciężko na wdechu.
W stolicy gorączka, ulice pozamykane, obeznani starają się omijać, turyści błądzą. Strefa kibica ściera się z budową metra, my niewinne tego ofiary. Idziemy środkiem Marszałkowskiej, nikt nie trąbi, nikt nie patrzy jak na samobójców. Razem z tłumem obcokrajowców suniemy, lawirujemy, kluczymy powoli przez trawniki na Dworzec Centralny. Wąskie przejścia, pokątne korytarzyki, jak na schadzki, dzisiaj odsłonięte dla wszystkich. Szum dziesiątków języków, aromat smażonego sera. Z lewej zdeptana trawa i fastfood, z prawej ściana z logiem mistrzostw. Czerwone światło.
Wreszcie dworzec. Perła na szynach, jak mawiał Szwajcar. Coś między świątynią i teatrem, dopowiadał Białoszewski w 75. Teraz, ukuło się zdanie, po liftingu. Trochę z ironią. Traktowanie dzieła modernizmu tylko jak reliktu prl. Dzisiaj mniej czuć moczem, mówi konkubina. I góry lodowe wyrosły.
Na Krakowskim niewielu przechodniów. Rozstawiony ołtarz instant, jakby nadmuchiwany. Zwraca uwagę dziwnością ale sporadycznie. Więcej entuzjazmu wzbudza policja konna w Saskim. Dużo fleszy i wiele języków. Po Placu Defilad zasuwają na deskach. Zobacz, oli, na krawędzi, patrz, teraz ja, no luknij, skaczę. Esse est percipi brachu.
Tego dnia Warszawa przypomina mi starego kota czającego się do skoku. Padamy z nóg.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz