Jest ciemno, chociaż dzień dopiero się zaczyna. Liście na drzewie szeleszczą z agresją, wiatr huczy w konarach. Przegląd prasy nużący - starcia w Egipcie, Spider-man w operze, za nim Król Lew i cały zwierzyniec z Broadwayu. W stolicy dalej piłują Halkę i sporo starzyzny z importu. Różnica kulturowa widoczna. Tam kochają żywych herosów, my wolimy pomniki.
Wszystko dzisiaj takie nijakie. Snuję się z kąta w kąt, w żadnym nie pasuję. Konkubina przyszła z Colą i opowiada o jakimś piesku. Że się szarpał pod sklepem, przywiązany do kosza. Naprężony jak struna przebierał łapkami po śliskim. Gałki oczne już w środku, on jeszcze na zewnątrz. Drzwi sapały z zacięciem rewolucjonisty. Później baba z wózkiem weszła i scena urwana.
Pada, szumi, pod drzwiami gwiżdże. Klapa na dachu dudni basowo. Konkubina wparowuje z przeciągiem, to ja czaju zaparzę, mówi i ucieka ze świstem. W kuchni coś stuka, woda cicho szemrze. Pogoda na zewnątrz jakby tonuje. Na ekranie Opole. Idole z dzieciństwa coraz mniej pasują do swoich ciał ale głos trwa.
Wieczór będzie spokojny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz